O „Śmierci w Wenecji” napisano tomy. Arcydzieło Luchino Viscontiego, będące ekranizacją arcydzieła Thomasa Manna, to – że pozwolę sobie po raz trzeci użyć tego samego przedrostka – arcyrzadki przypadek, gdy filmowa adaptacja dorównuje zarówno jakością, jak i sławą literackiemu pierwowzorowi. Dzisiaj, w dobie globalnej pandemii, seans „Śmierci w Wenecji” staje się jednak doświadczeniem szczególnym. Może przesadą będzie teza, że niemal 50-letni klasyk na naszych oczach przekształcił się w horror, niemniej jego zaskakująca aktualność może sprawić, że poczujemy się nieswojo.
Oto we wspaniałym kurorcie trwa szczyt sezonu. Wczasowicze tłumami nawiedzają plażę, przed naszymi oczami migają parasole, leżaki, kostiumy kąpielowe. Na głowach lądują kapelusze, na stołach wymyślne potrawy i wino. Tyle że od czasu do czasu ktoś upada i już nie wstaje. Ale od czego służba, by nie pasujące do obrazka zwłoki wynieść poza kadr. Co prawda po Wenecji zaczyna, niczym wirus, krążyć plotka, że w mieście szaleje zaraza, kto by się jednak tym przejmował. W końcu jest tak pięknie – słońce, morze, fiesta i sjesta.
Osią fabularną „Śmierci w Wenecji” jest miłość starzejącego się Gustava von Aschenbacha (niesamowity Dirk Bogarde) do zjawiskowego efeba, Tadzia (oszałamiająco piękny Björn Andrésen), ale skrajnym uproszczeniem byłoby sprowadzenie tego uczucia wyłącznie do aspektów homoseksualnych. Tadzio jest kwintesencją wszystkiego, co von Aschenbach utracił, a do czego sam przed sobą nie chce się przyznać – młodości, urody, witalności i bezwzględności. Wypieranie niewygodnej prawdy to zresztą jeden bardziej przejmujących aspektów dzieła Viscontiego. Im bardziej to, czego nie potrafimy przyjąć do wiadomości, usuwamy z zasięgu widzenia, tym bardziej to, co pozostaje na widoku, okazuje się oderwane od rzeczywistości i – bezradne. W świecie, w którym nawet śmiertelną epidemię da się wyprzeć ze świadomości, władzę przejmują urojenia. Zarówno indywidualne, jak i zbiorowe. A nieziemsko piękny chłopiec, na spotkanie z którym von Aschenbach wystroi się jak na bal, okaże się personifikacją śmierci. W końcu Eros zawsze chodzi pod rękę z Tanatosem.
Śmierć w Wenecji (Morte a Venezia) (1971)
reż. Luchino Visconti
Włochy/Francja